Dodawanie komentarza

Do tematu: Przynieście mi głowę posłańca

Przynieście mi głowę posłańca

Witold Filipowicz | 2006-10-13 15:58:43

W dawnych czasach niektóre ludy, zwane barbarzyńskimi, hołdowały zwyczajowi ścinania głów posłańcom, którzy przynosili złe wieści. Pewnie jeszcze i teraz, gdzieś w buszu, znalazłoby się kilka nacji stosujących tę metodę poprawiania rzeczywistości. Tak zwany cywilizowany świat na ogół już takich metod nie stosuje, a przynajmniej się do tego nie przyznaje. Czasy się zmieniły. Nie zmieniła się jednak mentalność. Dziś takimi posłańcami bywają dziennikarze, a na ich gardła czyhają ci, których przedstawiono w świetle dość mrocznym. To nowoczesne średniowiecze i cywilizacyjny busz.

Skandal wokół ujawnionych nagrań tzw. negocjacji w hotelowym pokoju umożliwił społeczeństwu poznanie zupełnie nowych definicji i pojęć, niecodziennych argumentacji, nieznanych dotąd aspektów logiki.
Okazuje się na przykład, że oprócz zjawiska zwanego prowokacją, jest jej odmiana: mega-prowokacja. To mega ma chyba określać coś znacznie większego niż po prostu sama prowokacja, bez dodatków. Jak to mierzyć, któż to wie? Mniejsza, niech się tym zajmują autorzy słowotwórczych wynalazków.
Rzecz w tym, że samo oburzenie na fakt zaistnienia prowokacji budzi zdziwienie.

Instytucja prowokacji znana jest od dawien dawna, uznana i stosowana jako oręż w zwalczaniu przestępczości. Jakoś nikomu dotąd nie przyszło do głowy, by kwestionować taki sposób działania większości służb bezpieczeństwa na całym świecie. Nikt też chyba dotąd nie próbował dyskredytować tej metody zdobywania dowodów przestępstwa.

Również dziennikarze na całym świecie stosują prowokację, by ujawniać niecne poczynania osób publicznych. Szczególnie w wypadku korupcji prowokacja jest najskuteczniejszym narzędziem. Nie tylko korupcji tej tradycyjnie rozumianej, jaką jest wręczanie łapówek. Korupcja jest pojęciem znacznie szerszym, niż tylko przekazywanie pieniędzy w zamian za określone działania sprzeczne z prawem.

Bez wątpienia korupcją jest handel stanowiskami, gdy dysponentem ich jest funkcjonariusz publiczny i oferuje stanowisko wbrew przepisom prawa. Przejawy nepotyzmu czy kumoterstwa w takich przypadkach są korupcją oczywistą. W przypadku posłów oferowanie stanowisk innym posłom, w zamian za określone zachowania, już takiej jednoznacznej wymowy nie ma. Okoliczności swoistych negocjacji powinny być szczegółowo zbadane przez odpowiednie służby. Dlatego w interesie wszystkich stron, a przede wszystkim w interesie społeczeństwa, każdemu powinno zależeć na wyjaśnieniu okoliczności powstania bulwersujących opinię publiczną zdarzeń, uwiecznionych na taśmach przez posłankę Beger.

Tymczasem wszystkie zaangażowane strony prześcigają się w pomysłach na neologizmy, straszenie się wzajemne sądami, komisjami i co tam kto jeszcze wymyśli. Zamiast prostego skierowania wniosku do prokuratury. Przede wszystkim przez stronę rządową, ale dotyczy to w równym stopniu wszystkich pozostałych. W miejsce obowiązku konstytucyjnego i wynikającego z wielu innych przepisów prawa, rząd prezentuje żenującą postawę cwaniaczka złapanego na kradzieży cukierków, a opozycja usiłuje zbijać kapitał polityczny tam, gdzie od razu powinny wkroczyć organa ścigania.

Nie ma czegoś takiego, jak korupcja polityczna. Jak nie ma korupcji lekarskiej, policyjnej czy z jakimkolwiek przymiotnikowym dodatkiem. Jest po prostu korupcja i tyle. Istotą jest pytanie, czy w nagraniach mamy z nią właśnie do czynienia. Nie wyjaśnią tego ani tzw. autorytety, ochoczo zabierające teraz głos i orzekające w medialnych przekazach o tym, że korupcja niewątpliwie była, lub wręcz przeciwnie, wcale jej nie było. Nie wyjaśnią tego tym bardziej politycy. Im więcej ocen z tej strony, tym bardziej niesmacznie się robi.

Równie niesmaczne są próby dyskredytowania samej, jak to szef klubu PiS określił, mega-prowokacji. Nie ma takiego pojęcia, jest po prostu prowokacja. Bez żadnych dodatków.. Stosowana często jako jedyna możliwość ujawnienia przestępstwa. Podobna w celach i środkach do zakupu kontrolowanego. Żenująco brzmią argumentacje podważające stronę moralną osób, które prowokację przygotowały i poprowadziły. Czy przez to wina stron sprowokowanych jest mniejsza? A może w ogóle zostaje zatarta, skoro prowokacji dopuściła się osoba o wątpliwej, zdaniem protestujących, reputacji?

Nikt dotąd nie podważał wiarygodności materiałów zdobytych dzięki prowokacji zastosowanej w stosunku do lekarzy, policjantów, nauczycieli, naukowców. Nierzadko w tego rodzaju akcjach biorą udział skruszeni przestępcy i jakoś nikt nie kwestionuje wartości dowodów zdobytych takimi metodami. A co z instytucją świadka koronnego? Przecież podstawą wielu aktów oskarżenia są zeznania przestępcy. To forma pozyskiwania dowodów przestępstwa.

Prowokacja, zakup kontrolowany, świadek koronny – wszystkie te instytucje mają ten sam cel – zdobycie dowodów przeciw ludziom dokonującym przestępstwa lub gotowym do jego popełnienia.

Strona moralna posłanki Beger nie ma tu nic do rzeczy, a jakieś próby wykorzystania jej wcześniejszych kłopotów z prawem budzą, co najwyżej, politowanie. Rzeczywiste motywy działania osób dokonujących prowokacji nie mają żadnego znaczenia dla wartości dowodów w ten sposób uzyskanych. Można tylko złośliwie zapytać, czy w trakcie tych, nazwijmy to umownie – negocjacji - nikomu nie przeszkadzała owa strona moralna? Czy może panowie ministrowie dopiero po ujawnieniu taśm dowiedzieli się o kryminalnych przejściach drugiej strony?

Sprowokowany albo jest przestępcą i chce przestępstwo popełnić, albo jest gotów do tego i tylko oczekuje – świadomie lub nie – okazji. Albo też nie łamie prawa i nawet nie zamierza. W tym przypadku żadna prowokacja nie przyniesie rezultatów, bez względu na to, kto by się jej dopuszczał.

Obaj rządowi notable, jeśli nawet w świetle prawa zostaliby uznani za niewinnych, to z punktu widzenia właśnie owej moralności powinni ponieść konsekwencje. Zamiast tego, ich własne środowisko przyjmuje postawę charakterystyczną dla wielu korporacji, tak krytykowaną również przez opcję rządzącą. Obrona swoich za wszelką cenę. Nawet za cenę utraty wiarygodności i totalnego ośmieszania się w publicznych wypowiedziach.

Już nie tylko kwestionuje się stronę moralną głównej bohaterki, ale też natychmiast zaczęły się pojawiać wątki groteskowe wobec dziennikarzy, którzy tę prowokacje przygotowali. A to że działali z inspiracji służb specjalnych, co miał potwierdzać użyty rzekomo sprzęt szpiegowski. A to że są tajnymi współpracownikami partii opozycyjnych, działający na zlecenie wrażych sił, znaczy, układu.

Śmieszne to, choć nie zabawne. Raczej niebezpieczne. Takie pomówienia dziennikarzy o wykonywanie politycznych zleceń zmierza do zanegowania zasady wolności słowa i niezależności mediów. Podstawą tych niegodziwych insynuacji podnoszony jest fakt współdziałania w przeprowadzonej prowokacji z politykami innej partii. A z kim dziennikarze mieliby współpracować w tej konkretnej sprawie?

Zarzut współdziałania ze służbami specjalnymi jest nie tylko śmieszny, jest przede wszystkim nieprzyzwoity. Gdyby nawet istotnie służby specjalne zwróciły się do dziennikarzy o pomoc w przeprowadzeniu takiej akcji, to legalnym strukturom czuwającym nad bezpieczeństwem państwa każdy uczciwy obywatel winien jest tej pomocy udzielić. Tylko, że wszystkie struktury są akurat kontrolowane przez partię rządzącą. To o jakich służbach właściwie jest mowa? O jakiejś zdradzieckie frakcji wewnątrz aparatu bezpieczeństwa państwa, czy może jeszcze groźniej, mowa o służbach obcych? A jeśli tak, to co dalej?

Szef klubu parlamentarnego zna jakieś fakty na potwierdzenie swoich zarzutów, czy ot tak, beztrosko rzuca ciężkie oskarżenia i wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego? Nikt nie podejmuje żadnych działań, by tę sprawę wyjaśnić. Obrona skompromitowanych ministrów jest równie kompromitująca jak ich wyczyny.

Druga strona konfliktu, opozycja, też się chyba pogubiła w logice i granicach dopuszczalnej interpretacji. Wypowiedziana przez jednego z nagranych ministrów kwestia o wygłoszonej opinii ministra sprawiedliwości, opozycja usiłuje zaprezentować jako dowód sterowania wymiarem sprawiedliwości. Tylko dlatego, że – podobno – na wieść o toczącym się procesie sądowym miał powiedzieć „ta sprawa jest wygrana”.

Wcale nie jest pewne, że są to słowa ministra sprawiedliwości, a nie na przykład dość swobodna wypowiedź nagrywanego w pokoju hotelowym ministra. A nawet jeśli są to słowa dokładnie powtórzone, to wyciąganie na ich podstawie wniosków o wpływie na treść wyroków sądowych jest zwyczajnym nadużyciem. Dziesiątki ludzi reaguje w podobny sposób w zakresie swojej wiedzy i doświadczenia. I nie ma to nic wspólnego z żadnym naciskiem czy w ogóle jakimkolwiek działaniem. Po prostu autor takich wypowiedzi daje wyraz swoim przekonaniom, a jaki będzie faktyczny finał sprawy, to już całkiem inna historia.

Błazeńskie wystąpienia polityków, wszystkich opcji, doprowadziły do – z jednej strony wojny w piaskownicy, z drugiej do bazarowego jazgotu w miejsce poważnej debaty. Po ujawnieniu nagrań rząd najpierw zamilkł na kilka godzin, a potem jedyne, na co go było stać, to frontalny atak na media. Reakcja godna kacyków plemiennych. Pościnać łby posłańcom, którzy mieli czelność przynieść złe wieści.

Sama argumentacja, jak i sposób jej prezentowania to już kwestia poziomu intelektualnego oraz faktycznych zdolności do politycznych dysput. W miarę upływającego czasu zacietrzewienie rosło, poziom dyskusji spadał. Co gorsza sami dziennikarze dali się wciągnąć w tę żenującą pyskówkę. Udowadnianie, że się nie jest wielbłądem zawsze wygląda żałośnie. Tym bardziej, że w tej konkretnej sprawie nie ma żadnego znaczenia kto, z kim, gdzie i kiedy. Istotą całego zamieszania są wypowiedzi nagrywanych ministrów i ich reakcje na wysuwane propozycje.

Próby tłumaczenia swoich prominentnych reprezentantów, że takie negocjacje są na porządku dziennym i wszyscy je prowadzą, brzmiały jak spowiedź złodziejaszka. Kradnie, bo wszyscy inni też kradną. Tyle, że miało być właśnie inaczej, niż ci wszyscy inni. Jeśli na dodatek ktoś nie potrafi uchwycić różnicy pomiędzy negocjacjami między partiami przy konstruowaniu rządu, a wyłuskiwaniem pojedynczych osób w zamian za obietnice takich czy innych korzyści, to szkoda czasu na wszelkie analizy.

Chyba jednak najgorsze, co w tej całej historii się objawiło, to wewnętrzny rozdźwięk w środowisku dziennikarskim. Wystąpienie części zarządu SDP, potępiające autorów kompromitującego materiału, było przysłowiowym strzałem we własne kolano. Organizacja wystąpiła przeciw własnym członkom podważając ich etykę i w gruncie rzeczy oświadczenie części zarządu wkomponowało się dokładnie w wielogłos strony rządowej o politycznych konotacjach dziennikarzy.

Trzeba podkreślić, że treść oświadczenia nie była głosem całego środowiska, nie była też uzgodniona z całym zarządem. Zarówno prezes honorowy SDP, Stefan Bratkowski, jak i szefowa, Krystyna Mokrosińska natychmiast po opublikowaniu oświadczenia zdecydowanie się od niego odcięli. Była to inicjatywa kilku członków ZG SDP, pod wodzą wiceprezesa Kłosińskiego. Kto upoważnił naczelnego Tygodnika Solidarność do działania w imieniu całego Stowarzyszenia, nie wiadomo.

A dalej to już było tylko śmieszniej. Dziennikarze różnych ośrodków prześcigali się w rozmaitych oświadczeniach, a w końcu znalazło się 23 jedynie sprawiedliwych, którzy wydali kontroświadczenie. Tym razem potępiające SDP. Z kim z kolei ta grupa konsultowała treść wystąpienia, też nie wiadomo. Nie wiadomo również w czyim imieniu występowali i kogo reprezentowali? Całe środowisko dziennikarzy, czy też zawiązaną ad hoc grupę „23 sprawiedliwych”? Dlaczego, zamiast teatralnych przepychanek, nie podjęto inicjatywy zwołania walnego zjazdu SDP, by całe środowisko mogło odnieść się do stanowiska części Zarządu?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że na wojny polityków nałożyła się wewnetrzna wojna w środowisku dziennikarskim. Bynajmniej nie o podłożu naturalnej konkurencji. Te krzyżujące się oświadczenia, grupy i grupki tworzone pozornie ad hoc, sprawiają wrażenie walki o prymat i utrzymanie status quo. Bądź zdobywanie większego obszaru kontroli przez stosunkowo wąskie gremium. Kwestie fundamentalne, wolność słowa, misja dziennikarstwa zdają się schodzić tu na dalszy plan.

Być może posłanka Renata Beger, całkiem niezamierzenie, przyczyniła się do ujawnienia jeszcze innego konfliktu i innych linii podziału. Walki wewnątrz mediów. I to walki, gdzie interes różnych kręgów środowiska dziennikarskiego przeplata się z interesem biznesu przemieszanego z polityką.

I to byłoby groźniejsze niż kompromitujące wybryki polityków.


Mikrosłuchawka
+ Dodaj komentarz

Komentarze (48):

Marny pismak [2]

...
~dexter 2006-10-15 22:47:20


POLECAM!!!

...
~H 2006-10-15 13:59:59


Uczciwy prawdy się nie boi

...
~Raynold 2006-10-15 06:36:53


słuchaliście tej

...
~.... 2006-10-15 06:33:59


Do Rosomak [12]

...
~H 2006-10-14 16:05:46


jest taki pan Rakieta [1]

...
~kaj 2006-10-14 05:32:58


PS [9]

...
~Ant 2006-10-13 17:38:29


No,no, no, ...... [12]

...
~Ant 2006-10-13 17:18:08


brawo

...
~glum glum 2006-10-13 17:07:38





Nieprzerwanie od 2004 roku!

PARTNERZY:
Stanisław Michalkiewicz
Nasze kanały RSS:
główny
O NAS:
REKLAMA:
zobacz ofertę