Dodawanie komentarza

Do tematu: Chodzi mi o to, aby język giętki...

Chodzi mi o to, aby język giętki...

Witold Filipowicz | 2006-06-11 08:39:20

W krajach wielonarodowościowych, o różnych subkulturach, funkcjonują, obok języka urzędowego, języki właściwe tylko dla danej nacji, często narzecza czy dialekty, które w innej części tego samego kraju są mało zrozumiałe dla postronnego odbiorcy. Zdawać by się mogło, że w RP nie ma takich problemów. Nic bardziej mylnego.

Istnieje w naszym kraju dialekt, może narzecze, w którym mimo ogólnie rozumianych słów, sensu doszukać się raczej niezwykle trudno. Takim językiem czy też dialektem posługują się urzędnicy. Co gorsza, w takim dialekcie również zdają się myśleć.

W niedawno opublikowanym tekście "Ministerialne pieszczochy Temidy" opisana została, dość skrótowo zresztą, sprawa potyczek z resortem środowiska. Ściślej z dyrektorem generalnym, Andrzejem Dworzakiem. Chodziło o to, że generalny, prowadząc kilka lat wstecz procedurę naboru do pracy w korpusie służby cywilnej, odmówił udzielenia informacji na temat szczegółów tego postępowania. Konkretnie odmówił podania informacji o kwalifikacjach kandydatów zaproszonych do rozmów kwalifikacyjnych, przede wszystkim kwalifikacji wybranego przez komisję w ministerstwie i zatrudnionego kandydata.

Odmówił, powołując się na przepisy ustawy o ochronie danych osobowych. Nie na konkretne przepisy tego aktu prawnego, lecz ogólnie, na samą ustawę.

Sprawa znalazła się w wojewódzkim sądzie administracyjnym, który wyrokiem z 25 sierpnia 2004, sygn. akt II SAB/Wa 85/04 - przyznał skarżącemu rację, uznając organ winnym bezczynności. Minister wniósł kasację do NSA, którą też przegrał - wyrok z 24 sierpnia - sygn. akt OSK 1931/04. Tym samym została ona zamknięta.

Ale czy rzeczywiście tak się dziać powinno? W końcu urząd, a ściślej konkretnie wskazany funkcjonariusz publiczny uznany został za winnego łamania prawa. Na zdrowy rozum, w demokratycznym państwie prawnym, po uprawomocnieniu się wyroku wydanego przez NSA, powinny zostać - obligatoryjnie - wyciągnięte konsekwencje wobec konkretnej osoby. Tak w każdym razie bywa w przypadku zwykłego obywatela, choćby za przejście po pasach przy czerwonym świetle, gdy zostanie na tym przyłapany. W tym zaś przypadku zapadł wyrok przeciwko funkcjonariuszowi publicznemu i na tym koniec.

Dyrektor generalny nie tylko nie poniósł żadnych konsekwencji, wydał publiczne pieniądze na bezsensowną kasację, a na dodatek, jako przegrana w sprawie strona, nawet nie pomyślał o zwrocie kosztów postępowania stronie skarżącej. Sąd tego nie orzekł, więc nie ma sprawy. A co by było, gdyby skarżący wystąpił teraz do sądu powszechnego z roszczeniem o zwrot już nie tylko kosztów, ale również odsetek, bo w tej sytuacji z pewnością by wygrał? Dochodzą do tego jeszcze kolejne koszty sądowe. Za to wszystko płaci podatnik.

Akcja ta miała miejsce, jak widać z dat, pod rządami poprzedniego układu. Stąd też wybrańcy losu, znaczy układu, mogli korzystać w pełni z parasoli ochronnych tych, którzy swoich zaufanych obsadzili na stanowiskach państwowych. Ale jesienią ubiegłego roku układ się zmienił, a hasła wyborcze zdawały się wskazywać, że czas bezhołowia dobiega kresu. Szczególnie ciężkie czasy miały nadejść dla urzędników państwowych, których miano zdecydowanie dyscyplinować lub - w przypadkach oczywistego naruszania prawa - po prostu usuwać ze służby publicznej.

Warto więc było sprawdzić, jak mają się te deklaracje do rzeczywistości.
Skierowane zostały dwa pisma w powyższej sprawie - do szefa MSWiA oraz do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Z tych głównie ośrodków płynęły - i nadal płyną - deklaracje o odnowie moralnej oraz o przywracaniu autorytetu władzy poprzez zdecydowane przeciwdziałanie urzędniczej anarchii.

Wprawdzie sprawa nie dotyczyła "nadmiernej swobody zachowań towarzyskich byłych zomowców w korpusie służby cywilnej", o czym wypowiadał się szef MSWiA niedawno. Nie dotyczyła też związków z gangsterami czy w ogóle z mafią, co się pojawiło przy okazji zatrzymań urzędników w resorcie finansów. Na tle tamtych spraw, ta mogła być uznana w ogóle za mało istotną. Choć biorąc pod uwagę deklaracje o przywracaniu autorytetu władzy publicznej, każde zachowanie urzędnika, które narusza porządek prawny powinno automatycznie skutkować wszczynaniem postępowań dyscyplinarnych.

Konstrukcja pism była niezwykle prosta. Chodziło o to, czy wobec prawomocnych wyroków sądowych, stwierdzających łamanie prawa, zamierza ktoś podjąć działanie dyscyplinujące, a wynikające z całego szeregu przepisów. Postawione też było pytanie, czy strona wygrana może się spodziewać zwrotu poniesionych kosztów postępowania. Nie z kieszeni podatnika. Z kieszeni funkcjonariusza, który świadomie łamał prawo i naraził podatnika na wydatki z tego tytułu.

Warto w tym miejscu przypomnieć kilka przepisów ustawy o dostępie do informacji publicznej. Otóż na mocy art. 4 ustawy "Obowiązane do udostępniania informacji publicznej są władze publiczne (...)", co oznacza zobowiązanie ministra środowiska do udzielenia takich informacji. Zgodnie z art. 13 następuje to nie później niż w terminie 14 dni, a jeżeli organ odmawia udzielenia takiej informacji, to zgodnie z art. 16 ustawy następuje to w formie decyzji administracyjnej.

W tym konkretnym przypadku dyrektor generalny (uznany przez NSA za zobowiązanego, działającego jak organ administracji) najpierw w ogóle nie odpowiadał, a potem zasłaniał się przepisami ustawy o ochronie danych osobowych i odmawiał udzielenia informacji.

W konsekwencji doszło do zbiegu kilku w praktyce naruszeń prawa przez jednego funkcjonariusza w tej samej sprawie. Milczenie na pierwsze pytanie o kwalifikacje, w rozumieniu przepisów kodeksu postępowania administracyjnego jest bezczynnością organu (art. 35 Kpa i następne).

Odmowa udzielenia informacji z powołaniem się na ogólnie wskazany akt prawny, bez szczegółowo wskazanych przepisów w tym akcie, to kolejne naruszenie prawa, a nadto wydane w formie nieznanej przepisom prawa administracyjnego. Brak zachowania formy decyzji administracyjnej, a taki obowiązek nakładają przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej, to kolejne naruszenie prawa. Wynika też z tego naruszenie prawa strony do sądowej kontroli decyzji administracyjnej, ponieważ takiej decyzji nie było.

Ponadto bezczynność w sprawie udzielenia informacji publicznej, mimo obowiązku jej udzielenia - tak wynika z wyroków sądów administracyjnych - powinno skutkować zastosowaniem dyspozycji art. 23 ustawy o dostępie do informacji publicznej, który powiada: "Kto wbrew ciążącemu na nim obowiązku, nie udostępnia informacji publicznej, podlega karze grzywny, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku".

Sformułowanie przepisu zdaje się uzewnętrzniać intencje ustawodawcy w kwestii wagi dostępu obywatela do informacji publicznej, jako szczególnie istotnego instrumentu kontroli działań władzy publicznej. Treść przepisu nie wskazuje żadnych warunków jego stosowania. Sama zaś sankcja nie jest w żaden sposób warunkowana okolicznościami nie udzielenia informacji publicznej. Ani też - co należy podkreślić - nie pozostawia żadnego luzu decyzyjnego, co do warunków zastosowania przepisu.

Nie ma tu tak ochoczo używanego w wielu innych regulacjach sformułowania "może". Powinien być zatem zastosowany w sposób bezwzględny, a jedyną kwestią pozostawioną do uznania stosującego prawo jest w tym przypadku wyłącznie wybór którejś z trzech form sankcji.

Oczywiście, można byłoby rozwijać dalej wyliczenia naruszeń prawa związanych z tym zdarzeniem, również i w świetle przepisów konstytucyjnych. Choćby zasady praworządnego państwa - art. 2, czy działania władzy publicznej na podstawie i w granicach prawa - art. 7.

Można też, nie w odniesieniu do tego konkretnego przypadku, lecz bardziej uogólniając sposób wykonywania przepisów ustawy o służbie cywilnej w obszarze zatrudniania, snuć i inne przypuszczenia. Mianowicie podobne determinacje w bronieniu dostępu do informacji szczegółowej, o tym, kto i na jakich zasadach został zatrudniony, dawać mogą podstawę podejrzenia, że kryją się za takimi działaniami jakieś niejasne intencje. Nie można więc wykluczyć, że w grę wchodzić mogłyby niekiedy przepisy kodeksu karnego, np. art. 231 KK.

Co na to wszystko władza publiczna?

Rzecznik prasowy szefa resortu, który publicznie tak zdecydowanie rzucał gromy na nierzetelność, nieprofesjonalnych, łamiących prawo urzędników, Tomasz Skłodowski, tak odpowiada pocztą elektroniczną w dniu 11 kwietnia 2006 r.:
"W odpowiedzi na Pana list elektroniczny z dnia 13 marca 2006 r. oraz z dnia 30 marca 2006 r. uprzejmie informuję, że sprawa poruszona w Pana korespondencji nie leży w kompetencjach Ministerstwa spraw Wewnętrznych i Administracji. Dotyczy ona Ministerstwa Środowiska i tam też powinien Pan ją wyjaśnić".

Co tu było do wyjaśniania, skoro sprawa jest oczywista, wyroki zapadły, są prawomocne, a pismo do MSWiA było pismem informacyjnym w związku z tymi gromami rzucanymi przez szefa resortu na całe praktycznie środowisko urzędnicze?

Ciekawe też, z kim rzecznik prasowy konsultował przez blisko miesiąc treść odpowiedzi i czy w ogóle konsultował? Postawa piłatowego umywania rąk, w świetle wystąpień szefa resortu może zastanawiać. Brak zainteresowania sprawą wskazuje, że nie prowadzono żadnego postępowania wyjaśniającego, co oznacza, że organ miał obowiązek odpowiedzieć bezzwłocznie. Zgodnie z przepisami kodeksu postępowania administracyjnego. Tymczasem po upływie dwóch tygodni trzeba było ponownie pisać do urzędu, by był uprzejmy w ogóle się odezwać, co w końcu uczynił, ale po kolejnych dwóch tygodniach.

Smaczku takiemu sposobowi reakcji przydaje też fakt, iż autorem odpowiedzi jest były dziennikarz TVP, współautor takich programów, jak "Misja specjalna", ujawniających kulisy afer z udziałem administracji publicznej. Tu, rzecz jasna, żadnej afery nie ma, to i nie ma o czym mówić.

Zresztą resort zajęty jest ważniejszymi sprawami, choćby programem umiejscawiania w każdym urzędzie administracji doradców do spraw etyki, którzy mają czuwać nad przestrzeganiem zasad prawa i przyzwoitości pracowników administracji. Zgodnie z doktryną odnowy moralnej i przywracania władzy publicznej Autorytetu.

Również z 11 kwietnia 2006 r. datowane jest pismo z Kancelarii Prezesa RM - DKS-573-131-(15)/06/KW podpisane przez radcę Szefa Kancelarii, Włodzimierza Kotlickiego. Adresowane do Ministerstwa Środowiska, a przekazane do wiadomości stronie:
"Departament Kontroli, Skarg i Wniosków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przesyła według właściwości skargę (...) z dnia 4.04.2006 r. i uprzejmie prosi o jej rozpatrzenie oraz udzielenie skarżącemu stosownych wyjaśnień (wyjaśnień kopią dla tut. Departamentu)".

Dość szablonowa reakcja jednakże zgodna z regułami postępowania, łącznie z zachowaniem terminów. Rzecznik prasowy MSWiA mógłby znaleźć chwilę czasu, by zerknąć do sąsiednich resortów czy urzędów i się zorientować, jak stosowane są procedury administracyjne. Zwłaszcza, jeśli się zajmował do tej pory ujawnianiem i krytyką nieprawidłowości w działaniach aparatu administracyjnego.

Krótka pamięć czy kłopoty ze znajomością reguł? Bo jeśli kłopot w rozpoznawaniu zasad funkcjonowania administracji, to poprzednia działalność demaskatorska też zdaje się mieć chwiejną wiarygodność.

Pismo wysłane do wymienionych wyżej urzędów nie było w zasadzie skargą, a jedynie informacją i pytaniami. Ale to szczegół bez większego znaczenia, natomiast odpowiedź z resortu środowiska zakasowała poprzedników.

Pismem z dnia 26 kwietnia 2006 r. - BMK-078-2/991/06/AS - zastępca dyrektora Biura Ministra, Irena Zagajewska, udzieliła obszernej odpowiedzi. Na dwóch stronach tekstu, drobną czcionką, najpierw dokonała streszczenia całej historii, poczynając od 15 grudnia 2003 roku aż do 9 listopada 2005 roku, kiedy to:
"(...) Dyrektor Biura Kadr i Rozwoju Zawodowego Ministerstwa Środowiska pismem znak: BKiRZ-076-36/3055/2/05/AS podał Panu kompleksową informację w zakresie złożonego przez Pana wniosku o udostępnienie informacji publicznej, wypełniając tym samym wyrok wojewódzkiego Sądu Administracyjnego dnia 25 sierpnia 2004 r., podtrzymany następnie przez Naczelny Sąd Administracyjny - wyrokiem z dnia 24 sierpnia 2005 r. (...) W związku z powyższym Pana skarga wskazująca na bezczynność Ministerstwa Środowiska, po wydaniu dwóch wyroków sądowych zobowiązujących do rozpatrzenia Pana wniosków, jest nieuzasadniona(...)".

Z tą kompleksowością udzielonej informacji - po dwóch latach! - pani dyrektor nieco przesadziła, ale nie to było wszak przedmiotem wystąpienia.

Nie chodziło o udzielenie informacji, bowiem jej brak, mimo wyroku NSA, poskutkowałby po prostu ponownym zaproszeniem ministra przed oblicze sądu administracyjnego, a nie pisaniem po urzędach. Pisma skierowane do MSWiA oraz do Kancelarii Prezesa RM były raczej informacją o stanie rzeczy i pytaniami - dwoma - co w tej sytuacji organy władzy publicznej zamierzają zrobić.

Konkretnie: jakie konsekwencje zamierza się wyciągnąć wobec dyrektora generalnego, Andrzeja Dworzaka, w związku z orzeczeniem przez sądy faktu nie udzielenia informacji publicznej, wbrew ciążącemu nań obowiązkowi oraz czy strona, która wygrała obydwa procesy, może się spodziewać zwrotu poniesionych kosztów.
Odpowiedź, jak wyżej zacytowana.

Gdy się tak teraz zapoznajemy z reakcjami np. resortu spraw wewnętrznych w odniesieniu do strajkującej służby zdrowia, której zapowiada się nie tylko zwolnienia z pracy za - jak twierdzi resort - nielegalne strajki, ale też zapowiada możliwość uwięzienia za łamanie prawa, to robi się jakoś dziwnie na duszy.

Rzecznik prasowy MSWiA (sic!) tak uzasadnia zapowiedzi resortu:
"Czemu się dziwicie? Żyjemy w państwie prawa. Ma być przestrzegane"

Sceny niczym z porzekadła: gadał dziad do obrazu.
W tym wypadku do władzy, czyli Autorytetu.


Mikrosłuchawka
+ Dodaj komentarz

Komentarze (3):

Urzędasy to

...
~Agent Bolek 2006-06-12 09:40:10


Urzędnicy to mafia!!! [1]

...
~Teo 2006-06-12 01:32:30





Nieprzerwanie od 2004 roku!

PARTNERZY:
Stanisław Michalkiewicz
Nasze kanały RSS:
główny
O NAS:
REKLAMA:
zobacz ofertę